Jako że wczoraj w nocy odbyłam rozmowę z moja współlokatorką – na temat opuszczenia kolejnych zajęć z wiązania chińskich węzłów na rzecz wycieczki do Lukang – i wyraziła ona swoją aprobatę dla mojego pomysłu, myślałam ze pojedziemy tak razem. No ale okazało się że rano – chyba po przemyśleniu sprawy – Sachie (Japonka – 34 lata) doszła do wniosku ze jednak nie pojedzie ze mną po lunchu (co wiązało się z nieobecnością na zajęciach) lecz pojedzie gdy ja się wybiorę po zajęciach czyli po 16.
Jako że gogle mówiły ze podróż autobusem zajmie mi ok. 45 min + dojazd do dworca, powiedziałam jej że ja jednak odpuszczam zajęcia i jadę po południu. Moi „opiekunowie” się zgodzili – a Cathy zaproponowała nawet ze pojedzie ze mną tam :) Jako że jeszcze Mio się zdecydowała jechać to koniec końców pojechałyśmy w piątkę, bo jeszcze 2 koleżanki (opiekunki) dołączyły :) Pojechałyśmy pociągiem oraz autobusem.
Poniżej rozkład jazdy :)
Na miejsce dotarłyśmy w niecałe 1,5 godz i tyle samo zajęło nam przejście całej zabytkowej części – szczerze mówiąc nic specjalnego, ale zawsze to jakaś odskocznia do wielkiego miasta w którym mieszkamy.
Poniżej zamieszczam kilka zdjęć.
Tu kilka brzydszych, żeby nie było że tylko łądne wrzucam:
Co jadłam ciekawego… Cathy kupiła tutejsze (tylko tu je można kipić) ciasteczka o nazwie: Lugang's Ox Tongue Cakes (牛舌餅) – co mniej więcej znaczy że są to ciastka z języka woła(u?). Jednakże Cathy twierdziła że są one zrobione z wąsów smoka. Z czego by nie były – były pyszne! Chciałam je kupić i przywieść do Polski, ale niestety termin spożycia – do 4 dni. Wiec mogłyby nie przetrwać.
Smak był wyśmienity – wkładało się jaki jakby kokon z żyłki do buzi – kokon był początkowo bez smaku i nie dało się go ugryźć bo te włókienka były dość ciężkie do przecięcia zębami, jak kokon namókł (pod wpływem sliny) to robia się z tego taka a’la krówka, ale nie mordoklejka, tylko bardziej zwarta (nie obklejała zębów). W środku było kokosowe nadzienie – no jednym słowem – niebo w gębie :)
Ponieważ Cathy musiała być na jakimś spotkaniu o 18 – musiałyśmy się stamtąd szybko zbierać, a poza tym zaczęło kropić – a że nie wzięłyśmy parasoli – to powrót był nam nawet na ręke.
Odwiozłam Mio do akademików, wzięłam parasol i poszłam na miasto robić zdjęcia „by night”.
Trafiłam na jakąś wystawę „ekologiczna”
Nakręciłam kilka filmików – wiec jak znajde czas to gdzieś je wrzuce.
Tymczasem idę spać. Koniec na dziś :)
Pozdrawiam wiernych czytelników moich prawie codziennych wypocin.
Zdjecia: Lukang oraz
Taichung noca
Kogo masz na mysli mowiac wiernych;>?
OdpowiedzUsuń