piątek, 13 sierpnia 2010

12.08.2010 Lukang

Luang leży ok. 30-40 km od Taichung czyli stosunkowo niedaleko, jednak gdy nie jest się w posiadaniu samochodu – 40 km jest sporym dystansem. Lukang to pozostałość z XVIIIwiecznego miasteczka, które kiedyś było jednym z trzech najbardziej licznych na Tajwanie. Dziś zostało z niego kilka starych zabytkowych uliczek, oraz 2 wielkie świątynie.


Jako że wczoraj w nocy odbyłam rozmowę z moja współlokatorką – na temat opuszczenia kolejnych zajęć z wiązania chińskich węzłów na rzecz wycieczki do Lukang – i wyraziła ona swoją aprobatę dla mojego pomysłu, myślałam ze pojedziemy tak razem. No ale okazało się że rano – chyba po przemyśleniu sprawy – Sachie (Japonka – 34 lata) doszła do wniosku ze jednak nie pojedzie ze mną po lunchu (co wiązało się z nieobecnością na zajęciach) lecz pojedzie gdy ja się wybiorę po zajęciach czyli po 16.

Jako że gogle mówiły ze podróż autobusem zajmie mi ok. 45 min + dojazd do dworca, powiedziałam jej że ja jednak odpuszczam zajęcia i jadę po południu. Moi „opiekunowie” się zgodzili – a Cathy zaproponowała nawet ze pojedzie ze mną tam :) Jako że jeszcze Mio się zdecydowała jechać to koniec końców pojechałyśmy w piątkę, bo jeszcze 2 koleżanki (opiekunki) dołączyły :) Pojechałyśmy pociągiem oraz autobusem.
Poniżej rozkład jazdy :)

 
Na miejsce dotarłyśmy w niecałe 1,5 godz i tyle samo zajęło nam przejście całej zabytkowej części – szczerze mówiąc nic specjalnego, ale zawsze to jakaś odskocznia do wielkiego miasta w którym mieszkamy.
Poniżej zamieszczam kilka zdjęć.




Tu kilka brzydszych, żeby nie było że tylko łądne wrzucam:





Co jadłam ciekawego… Cathy kupiła tutejsze (tylko tu je można kipić) ciasteczka o nazwie: Lugang's Ox Tongue Cakes (牛舌餅) – co mniej więcej znaczy że są to ciastka z języka woła(u?). Jednakże Cathy twierdziła że są one zrobione z wąsów smoka. Z czego by nie były – były pyszne! Chciałam je kupić i przywieść do Polski, ale niestety termin spożycia – do 4 dni. Wiec mogłyby nie przetrwać.



Smak był wyśmienity – wkładało się jaki jakby kokon z żyłki do buzi – kokon był początkowo bez smaku i nie dało się go ugryźć bo te włókienka były dość ciężkie do przecięcia zębami, jak kokon namókł (pod wpływem sliny) to robia się z tego taka a’la krówka, ale nie mordoklejka, tylko bardziej zwarta (nie obklejała zębów). W środku było kokosowe nadzienie – no jednym słowem – niebo w gębie :)





Ponieważ Cathy musiała być na jakimś spotkaniu o 18 – musiałyśmy się stamtąd szybko zbierać, a poza tym zaczęło kropić – a że nie wzięłyśmy parasoli – to powrót był nam nawet na ręke.

Odwiozłam Mio do akademików, wzięłam parasol i poszłam na miasto robić zdjęcia „by night”.



Trafiłam na jakąś wystawę „ekologiczna”


oraz na WIELE Grupek damsko męskich, które po zachodzie słońca ćwiczyły sobie aerobik :) Na deptakach w centrum miasta. Przy muzyce :) Srednia wieku była kolo 50-60, nie mniej jednak były też osoby młodsze. Byli i staruszkowie, którzy niezmiernie zabawnie wyglądali ruszając się w rytm muzyki :)

Nakręciłam kilka filmików – wiec jak znajde czas to gdzieś je wrzuce.



Tymczasem idę spać. Koniec na dziś :)

Pozdrawiam wiernych czytelników moich prawie codziennych wypocin.

Zdjecia: Lukang oraz
Taichung noca

1 komentarz: