piątek, 20 sierpnia 2010

17.08.2010 (wtorek) Taipei cz 3

Nie wiem jak ja to zrobiła, ale o 6 rzeczywiście zwlekłam się z łóżka. Byłam pełna podziwu dla samej siebie… Szybko się zebrałam, Sachie pomogła mi znieść bagaże na dół i udałam się na przystanek autobusowy w celu złapania autobusu na dworzec. Udało mi się dotrzreć na dworzec na 3 min przed odjazdem autobusu do Taipei. Fuks (nie wiedziałam o których godzinach jeżdżą)!!!! Tak więc przez najbliższe 3 godz spałam :)
Miałam zablokowany hostel przy dworcu – ale jako że na dworcu – jako że nie mogłam się z nikim dogadać w którą str mam iść żeby dojść na ulicę, ktrą miałam napisaną na kartce po chińsku, postanowiłam wziąć taksówkę. Okazało się że podeszła do mnie pani sprzątająca ubikacje i to ona mi pomogła, gdyż w przeciwieństwie do wszystkich z obsługi dworca tylko ona mówiła po ang – płynnie!!!!

Powiedziała że taksówka będzie kosztować ok. 10 zł (bo to rzut beretem) wiec zaprowadziła mnie na postój i pojechałam. Zapłaciłam 8,50 zł. :)

Hotel okazał się być całkiem spoko. Miałam łóżko w 6 os pokoju. Ale ludzie byli bardzo kulturalni i jak się pozniej okazało bylku bardzo cicho w pokoju, wiec się wyspałam.

Zostawiwszy rzeczy udałam się do metra, gdzie musiałam kupić kartę dzienną, żeby udać się na ostatnią stację (Danshui) i stamtąd odjechac do Yehliu – na północno-wschodnie wybrzeże. Miałam zamiar pojechac nad morze żeby zobaczyć Queen’s Head. Czyli wytwór skalny przypominający głowe królowej.
Znalezienie autobusu i dowiedzenie się jaki jest jego numer, skąd odjeżdża i o której – okazało się dość ciężką probą. Miałam nawet kilka chwil zwątpienia… Jezyk migowy czasem nie wystarcza żeby się dogadać, zwłaszcza jak się potrzebuje konkretnych informacji.

Ale koniec końców wsiadłam do właściwego autobusu z kartką w ręce na której było napisane po chińsku żeby pan mi powiedział gdzie mam wysiąść ;)

W autobusie zagadałąm do młodego chłopaka i on mi powiedział że będę wysiadać jakieś 10 min po nim, więc spokojnie sobie siedziałam.

Trochę z nim pogadałam i okazało się ze jest jeszcze z 3 dziewczynami i jadą na plaże przed Yehliu.

 
 
 
CDN....

16.08.2010 (poniedziałek) Przygotowania do przedstawień

Po ostatniej lekcji chińskiego – podzielili nas na grupy – w każdej grupie były osoby z tego samego państwa – więc moja grupa była jednoosobowa. Zadaniem naszym było przygotować coś na jutrzejszą ceremonie zakończenia programu. To „coś” miało przedstawić kulturę naszego kraju.


Nauczona doświadczeniem zeszłorocznym, wiedziałam, że ludzie są kreatywni i wiedziałam, że nie mogę tego zrobić na „odwal się”. Jako ze nie miałam innego pomysłu – postanowiłam zrobic filmik złożony ze zdjęc i informacji o Polsce.

Powiedziałam że chcę przedstawiać go jako pierwsza, gdyż obawiałam się, że jak będę ostatnia to najsłabiej wypadnę.

Jako że miałam tylko 5 godz - zrobiłam coś z czego nie do końca byłam zadowolona, ale koniec końców okazało się że moja prezentacja i tajlandzkie przestawienie ( w strojach tajlandzkich (tajskich?)!) były najlepsze. Reszty nie będę komentować – beznadzieja.
Po całej ceremonii i serii wspólnych zdjęć i daniu prezentów Cathy i Josephowi – poszliśmy na lunch – szwedzki stów z mnóstwem przysmaków – głównie owoce morza. Wiec się nieźle objadłam.
Potem – jako że oczywiście najbliższe świątynie (sztuk 2) zostawiłam do zwiedzenia na koniec – bo zawsze mi się wydawało że tam to kiedykolwiek podszkocze i zobaczę – musiłam je zaliczyć w ostatni dzień. Udało mi się tylko jedną odwiedzić i to w strugach deszczu, bo lunęło a ja nie miałam parasola. Zawsze jak go miałam to nie padało, więc tym razem go zostawiłam i prawo Murphiego zadziałało – padało. Czym prędziej zwinęłam manatki i udałam się do domu w celu zaczerpnięcia godzinki snu :)
Wieczorem mieliśmy całą iść na jakąś pożegnalną kolację cała naszą piątką, ale że padało to kupiliśmy pelerynki – dla mnie i dla Mio i pojechaliśmy do japońskiej restauracji na skuterach. Nie było to zbyt miłe doświadczenie, gdyż po zdjęciu pelerynki i kasku moje włosy wyglądały niewyjściowo a do tego miałam całe spodnie mokre. Ale kolacja była przepyszna – Mio jako znawczyni poleciła mi jakąś wołowinę w przepysznym sosie, więc byłam zadowolona z dobrego wyboru.

Mio i ja dostałyśmy od naszych opiekunów ręcznie robiony pamiętnik z kupą zdjęc i z opisem naszych wszystkich wspólnych wypadów. Super :) Byłam zaskoczona że aż tak się postarali!!!
Wieczorem musiałam się spakować, bo o 6 planowałam wstać, żeby pojechać jak najwcześniej do Taipei.

Pożegnałam się z dziewczynami i aż mi się serce krajało jak Mio płakała przytulona do mnie - że to już koniec…

15.08.2010 (niedziela) Taipei cz.2

Noc minęła spokojnie choć jak zadzwonił budzik Josepha – to zobaczyłam go znowu śpiącego na ziemi – zamiast na łóżku… On chyba się krępuje spać z dziewczynami… choć wieczorem się koło nas położył. Nie wiem – nie wnikam.


Jako że byłą 7 – a Sachie (moja współlokatorka) była już od dawna gotowa, i właśnie opuszczała pokój, postanowiłam resztkami sił zwlec się i w ramach rezygnacji ze śniadania, udać się coś pozwiedzać, bo wczorajszy dzień pod względem zwiedzania uważałam za raczej nieudany. Joseph nie mógł się nadziwić jak się przed 8 zebrałam i poszłam sobie – umówiłam się z resztą o 10.30 na jakiejś stacji metra i poszłam zobaczyć najważniejszą i najstarszą świątynie w Taipei – Longshan Temple. Bał am się, że jak się nie rozdzielimy i będziemy dalej łazić w 10 osobowej grupie to nic nie zobaczymy, więc wzięłam sprawy w swoje ręce. Miałam cichy zamiar powiedzieć Josephowi, że sama dam sobie radę i mogę łazić sama, ale głupio mi było bo w końcu on tu przyjechał żeby się mną i Mio zająć.

Taipei jest miastem bardzo przyjaznym dla turystów. Mapki po ang, wiele nazw na ulicach w obu językach, metro doskonale oznakowane – no nie sposób się zgubić. Prędzej człowiek zginie zabity przez skuter niż się tu zgubi.

Bardzo zabawna rzecz mnie spotkała jak byłam w świątyni. Pełno osób mi robiło zdjęcia ukradkiem – co tym razem mnie trochę dziwiło, bo o ile byłam atrakcją w mało turystycznym Taichung, to tu w Taipei jest wielu turystów, więc biała blondynka nie jest niczym wyjątkowym. Ale okazało się że – owszem jest :) Jako że moim głównym fotografem na tej wycieczce jest samowyzwalacz, tym razem również wykorzystywałam go jak mogłam. Wiec jak mu pozowałam, to inni też mi robili zdjęcia :) Jeden pan fotograf odważył się i spytał czy bym mu nie zapolowała do 1 zdjęcia. No więc doceniając jego odwagę oczywiście się zgodziłam. Nagle….. zleciało się chyba z 15 innych i normalnie czułam się jak jakaś gwiazda filmowa! Korzystając z okazji – pobiegłam po mój aparat (tzn. aparat państwa Janusz :P) i powiedziałam że im zapozuję, jak ktoś zrobi zdjęci tym co mi robią zdjęcia.


 
Jako że było z 30 sek zamieszania, bo nie do końca zrozumieli o co mi chodzi, do tego jeszcze kilkanaście osób (widząc zamieszanie) podeszło – chyba myśleli że jestem kimś znanym, skoro tylu fotografów na raz robi mi zdjęcie – wcisnęłam komuś aparat z nadzieją, że się zorientuje i uwieczni tą chwilę. Nie do końca zrobił zdjęcie takie jak chciałam, bo chciałam żebym na tym zdjęciu była ja i wszyscy co mnie fotografują, ale mam chociaż zdjęcie samych fotografów (mnie nie ma).

„Sesja” zakończyła się tym, że wcisnęli mi z 4 wizytówki (po chińsku rzecz jasna) ze swoimi danymi.

Było jeszcze przed 10 jak postanowiłam, że szybko skoczę do kolejnego miejsca planowanego na dziś – pomnika Chiang Kai-sheka (Chiang Kai-shek Memorial Hall). Niebo było piękne – niebieskie, słońce świeciło więc wiedząc że tu niebo jest raczej białe lub szare a nie niebieskie, postanowiłam ze podjadę tam na chwilę chociaż i porobić kilka zdjęć, żeby mieć ładne niebo na nich, a po południu przyjedziemy to porobić więcej zdjęć i pozwiedzać.

Znów mnie intuicja nie zawiodła, warto było przyjechać rano, bo wieczorem nie było już tak pięknie. Wiec zdjęcia z niebieskim niebem są z rana, a z białym z popołudnia.

Na 10.30 byłam w umówionym miejscu i czekałam na nich. Okazało się, że wcześniej się rozdzielili na tych co idą na zakupy i tych co idą zwiedzać. W grupie nr 2 byłam tylko ja i 4 opiekunów ;] Więc skończyło się na tym, że tak ich przegoniłam ;) że po pierwszej godzinie wymiękły 2 dziewczyny – zostały w jakimś klimatyzowanym muzeum, a potem ani Joseph ani Flora nie mieli już siły (cieniasy :P) i musieliśmy wziąć taksówkę żeby nas do metra podwiozła. Nie powiem, bo faktycznie ich przegoniłam po tym upale (było miedzy 12 a 13) i chyba było 40 stopni jak nic, bo lało się z nas z każdego możliwego miejsca na ciele. Ja dość dobrze znoszę upały (gorzej z zimnem) więc ja się jakoś trzymała, ale oni padali :)

Wiec darowałam im jeden punkt turystyczny i zgodziłam się wziąć taksówkę.
Jako że w ogóle nie było mowy o tym żeby do momentu kiedy minie ten skwar – zwiedzać coś na zewnątrz – zaproponowali że mnie wezmą do muzeum – (National Palace Muzeum). Największe na Tajwanie – ponoć fajne. Na stacji metra kupiliśmy bilety, więc autobus z muzeum podwiózł nas prawie pod samo muzeum. Na miejscu okazało się że im nie poszło z kupnem tych biletów i zamiast do muzeum kupili na jakąś wystawę o Tybecie. Cóż – biletów nie dało się wymienić na bilety do muzeum, więc oglądnięcie wystawy zajęło nam z 20 min, ale do kupy przesiedzieliśmy z 1,5 godz. w tym muzeum.
Upał minął – dało się jakoś przetrwać na zewnątrz. Zaczęło kropić, ale na szczęście niegroźnie, więc nie spokojnie mogliśmy dalej maszerować.

Umieraliśmy z głodu, więc czym prędziej pognaliśmy na nocny market (Shilin Night Market) – tam gdzie byliśmy dnia poprzedniego i wprost nie mogłam uwierzyć jak zobaczyłam ogromną halę – powiedzmy wielkość naszego Tomexu z samymi barami pełnymi jedzenia, stoisk z owocami, sokami wyciskanymi, koktajlami i wieloma jeszcze innymi rzeczami. Wybór jedzenia był taki, że człowiek nie mógł się zdecydować na nic. Bylam cholernie głodna – więc wzięłam opcję „bezpieczną” – czyli coś co na pewno będzie dobrze – makaron z wołowiną, prażoną cebulką i jakimś zielskiem (jakiś glon). Opcja „bezpieczna” była bardzo dobra – kosztowała mnie całe 4 złote :) a kolejne 4 zł wydałam na koktajl ananasowy – mniam mniam :)

To mi się podoba – takie tanie żarcie i takie pyszne!

Po obiedzie (a było już po 17) laski postanowiły wrócić do Taichung, a my z Josephem poszliśmy jeszcze pod Chiang Kai-shek Memorial Hall bo powiedziałam że koniecznie tam musze iść, bo nie porobiłam żadnych zdjęć.

Miejsce to okazało się moim punktem numer 1 na Tajwanie – na prawdę jest urzekające…
O 18 się zmyliśmy bo musieliśmy złapać autokar do Taichung. 3 min po tym jak zaczęliśmy jechać, zapadłam w głęboki sen (podobnie jak Joseph) i obudziliśmy się kolo 22 jak już dojeżdżaliśmy do bramy uniwerka.
Dzień uważam za „turystycznie udany”, jako że zaliczyliśmy 90% miejsc z rysunkowej mapki turystycznej.

14.08.2010 (sobota) Taipei cz.1

O 8 rano wyruszyliśmy do Taipei. Początkowo miało być tak, że wszyscy jadą razem, a na miejscu się rozdzielamy. Ale jako że organizacja na tym wyjeździe nie należy do najlepszych, pojechaliśmy z jeszcze jedną grupką – czyli razem 10 osób.


Do Taipei dotarliśmy koło południa więc zanim kupiliśmy dzienne bilety na metro (15zl) i dotarliśmy do hotelu to trochę nam zeszło. Do tego szliśmy w największym skwarze – więc jak już dotarliśmy na miejsce to byliśmy cali mokrzy ;/

Na miejscu okazało się, że owszem – mamy zarezerwowane 2 pokoje 3 osobowe, ale jest nas w sumie 10. Tak więc nasi „opiekunowie” postanowili że jakoś się pomieścimy i damy rade w 10 osób przekimać się jakoś. Jeśli chodzi o spanie, to spoko – nie przeszkadzało mi że na 3 łóżkach będzie spało 5 osób – bałam się jednak tego, że się na recepcji zorientują (np. mnie zobaczą i nawet z ciekawości spytają skąd jestem i w którym pokoju mieszkam) i znowu będziemy mieć kłopoty… Na szczęście jak się później okazało – problemów większych nie było – co prawda zadzwonili do nas do pokoju i spytali ile nas jest w środku, bo już pięć osób pytało o klucz do naszego pokoju ;/ Na szczęście Joseph odebrał telefon i zachował zimną krew i powiedział że nie wie o co chodzi, bo siedzimy we 3 w pokoju i nie ma nas tu wiecej. Wiec z lekką odrobiną niepewności czy wpadną do nas sprawdzić ilość osób czy nie – wymyśliliśmy że jak coś to jedna osoba wskakuje do szafy a druga do łazienki. :) Poczułam się przez chwilę jak dziecko w przedszkolu bawiące się w chowanego :) Mogliśmy wziąć jeszcze jeden pokój, ale nikt się nie kwapił żeby płacić 250zł za noc.
Jako że sprawę hotelu załatwiliśmy w ok. 30 min – wybraliśmy się na lunch, który nam zabrał kolejną godzinę. Było kolo 15:00 kiedy wreszcie dotarliśmy pod Taipei 101 – drugi co do wielkości budynek na świecie – lecz po zrobieniu kilku zdjęć tak lunęło, że nie dało się wyjść z centrum handlowego przez następne 2 godziny. Część lasek (jako że było nas 9 i jeden Joseph z nami) była w wniebowzięta – to nic że i tak na nic je nie stać, bo to było centrum handlowe najdroższe na całym Tajwanie – na pierwszych pięciu piętrach budynku Taipei 101, ale mogły sobie pochodzić i popatrzeć. Ja nie powiem, żebym była szczęśliwa, no ale cóż zrobić…
Joseph widząc moje niepocieszenie zdzwonił się z inną grupką i okazało się że w północnej części miasta – ok. 6 km od centrum – nie pada, więc tam też się udaliśmy. Powłóczyliśmy się po starych uliczkach portowych, które były zawalone licznymi ulicznymi sklepikami i miło spędziliśmy czas – degustując co się dało – a Flora która robiła za przewodniczkę, doskonale wiedziała co gdzie można spróbować :) Wiec tak się najadłyśmy, że nie musiałyśmy jeść kolacji :)
Potem pojechaliśmy do Shilin – dzielnicy gdzie codziennie jest organizowany największy na całym Tajwanie nocny market (Shilin Night Market) :) Ku swojemu zdziwieniu – nawet ja pokupowałam trochę rzeczy. Zjadłam też jakieś kiełbaski na patyku, i jak już dotarłam na miejsce spotkania ze wszystkimi okazało się że jest sam Joseph, bo reszta do niego przedzwoniła że jeszcze nie wraca i że jeśli chcemy iść z Josephem de centrum zobaczyć oświetlony Taipei 101 to mamy iść sami. No więc Joseph poszedł ze mną, żebym się przypadkiem nie zgubiła. Ku mojemu zdziwieniu, Taipei 101 nie był oświetlony ;/ I nie wyglądał ani trochę imponująco na tle innych okolicznych budynków – żeby nie powiedzieć że wyglądał biednie… ;/ Nieststy nie dało się wjechać na górę, bo było już za późno – ale że wiedziałam, że jeszcze tu przyjeżdżam i będą miała okazję wjechać na górę sama – nie ubolewałam jakoś specjalnie.

Jak już wcześniej pisałam – w hotelu jakoś nam przeszło to spanie w 5 osób na 3 złączonych łóżkach, choć trochę strachu mieliśmy ;) Ustaliliśmy plan ewakuacji na jutro – że wychodzimy grupkami, a tylko 6 osób ma przywilej jedzenia śniadanie w hotelu, i poszliśmy spać.

13.08.2010 (piątek) Zawody & Wenchang and Wanche Temple

W piątek po południu zorganizowali nam zawody – podzielili nas na kilku osobowe grupki, dali nam mapki i nie wytłumaczywszy zasad, kazali nam podążać za znakami na mapce. Jak już po ok. 15 min zorientowaliśmy się o co chodzi, to zabawa okazała się całkiem fajna. Minusem była pogoda – zero chmurki na niebie i niemiłosierny skwar. Wiec normalnie się z nas lało jak biegaliśmy po kampusie. :) Moja grupa zajęła trzecie miejsce (na 6 lub 7)

Wieczorem – jak już cała zabawa się skończyła i odżyłam jakoś po wzięciu prysznica, poszłam znów zaliczać kolejną świątynie :) Uwierzcie mi, że chciałabym napisać że widziałam coś innego niż świątynię, ale obawiam się że dopóki będę siedzieć w Taichung, to tylko będziecie czytać o świątyniach :)
Tym razem po raz kolejny chciałam sprawdzić czy moja nauka chińskiego przynosi jakiś rezultat. Jako że pojechałam do części miasta gdzie jeszcze mnie nie było, to nie do końca byłam pewna gdzie iść więc spytałam o droge :) Po chińsku rzecz jasna – no i z użyciem mapy :) Pani – rozochocona tym, że będzie mogła mi odpowiedzieć również po chińsku, zaczęła mi tłumaczyć jak mam iść, ale oczywiście nic z tego nie zrozumiałam. Za to spytałam (również po chińsku) czy mam na pierwszym skrzyżowaniu skręcić w prawo i pani zrozumiała (jeeee!!!! Wreszcie ktoś mnie zrozumiał!!!)

Jako że zanim dotarłam na miejsce było już późno – fotek zrobiłam niewiele. Poszłam jeszcze coś kupić do jedzenia, a jako że nie miałam klucza do akademików to postanowiłam wrócić zjedzeniem do domu i zjeść w pokoju. Bałam się że jak wrócę zbyt późno to nie spotkam nikogo kto wraca i będę musiała dłuuugo czekać na kolejnych nocnych włóczykijów.

W nocy zepsuła nam się klimatyzacja… Wiec nie dość że huczała przez całą noc – przez co nie dało się spać – to jeszcze nie chłodziła ;( To była jedna wieeelka masakra. Nad ranem (po 4) ze zmeczenia zasnęłam, ale już o 6 obudziłam się bo byłam zlana potem… Tragedia….

18.08.2010 (środa) Taipei

Siedzę teraz w hostelu w Taipei – w pokoju 6 osobowym i uzupełniam braki na blogu :)


Nie mam Internetu (choc jest tu wifi, ale cos nie chce się połączyć) wiec traktuje to jako znak, ze mogę ten czas wykorzystac na nadrobienie zaległości.

piątek, 13 sierpnia 2010

12.08.2010 Lukang

Luang leży ok. 30-40 km od Taichung czyli stosunkowo niedaleko, jednak gdy nie jest się w posiadaniu samochodu – 40 km jest sporym dystansem. Lukang to pozostałość z XVIIIwiecznego miasteczka, które kiedyś było jednym z trzech najbardziej licznych na Tajwanie. Dziś zostało z niego kilka starych zabytkowych uliczek, oraz 2 wielkie świątynie.


Jako że wczoraj w nocy odbyłam rozmowę z moja współlokatorką – na temat opuszczenia kolejnych zajęć z wiązania chińskich węzłów na rzecz wycieczki do Lukang – i wyraziła ona swoją aprobatę dla mojego pomysłu, myślałam ze pojedziemy tak razem. No ale okazało się że rano – chyba po przemyśleniu sprawy – Sachie (Japonka – 34 lata) doszła do wniosku ze jednak nie pojedzie ze mną po lunchu (co wiązało się z nieobecnością na zajęciach) lecz pojedzie gdy ja się wybiorę po zajęciach czyli po 16.

Jako że gogle mówiły ze podróż autobusem zajmie mi ok. 45 min + dojazd do dworca, powiedziałam jej że ja jednak odpuszczam zajęcia i jadę po południu. Moi „opiekunowie” się zgodzili – a Cathy zaproponowała nawet ze pojedzie ze mną tam :) Jako że jeszcze Mio się zdecydowała jechać to koniec końców pojechałyśmy w piątkę, bo jeszcze 2 koleżanki (opiekunki) dołączyły :) Pojechałyśmy pociągiem oraz autobusem.
Poniżej rozkład jazdy :)

 
Na miejsce dotarłyśmy w niecałe 1,5 godz i tyle samo zajęło nam przejście całej zabytkowej części – szczerze mówiąc nic specjalnego, ale zawsze to jakaś odskocznia do wielkiego miasta w którym mieszkamy.
Poniżej zamieszczam kilka zdjęć.




Tu kilka brzydszych, żeby nie było że tylko łądne wrzucam:





Co jadłam ciekawego… Cathy kupiła tutejsze (tylko tu je można kipić) ciasteczka o nazwie: Lugang's Ox Tongue Cakes (牛舌餅) – co mniej więcej znaczy że są to ciastka z języka woła(u?). Jednakże Cathy twierdziła że są one zrobione z wąsów smoka. Z czego by nie były – były pyszne! Chciałam je kupić i przywieść do Polski, ale niestety termin spożycia – do 4 dni. Wiec mogłyby nie przetrwać.



Smak był wyśmienity – wkładało się jaki jakby kokon z żyłki do buzi – kokon był początkowo bez smaku i nie dało się go ugryźć bo te włókienka były dość ciężkie do przecięcia zębami, jak kokon namókł (pod wpływem sliny) to robia się z tego taka a’la krówka, ale nie mordoklejka, tylko bardziej zwarta (nie obklejała zębów). W środku było kokosowe nadzienie – no jednym słowem – niebo w gębie :)





Ponieważ Cathy musiała być na jakimś spotkaniu o 18 – musiałyśmy się stamtąd szybko zbierać, a poza tym zaczęło kropić – a że nie wzięłyśmy parasoli – to powrót był nam nawet na ręke.

Odwiozłam Mio do akademików, wzięłam parasol i poszłam na miasto robić zdjęcia „by night”.



Trafiłam na jakąś wystawę „ekologiczna”


oraz na WIELE Grupek damsko męskich, które po zachodzie słońca ćwiczyły sobie aerobik :) Na deptakach w centrum miasta. Przy muzyce :) Srednia wieku była kolo 50-60, nie mniej jednak były też osoby młodsze. Byli i staruszkowie, którzy niezmiernie zabawnie wyglądali ruszając się w rytm muzyki :)

Nakręciłam kilka filmików – wiec jak znajde czas to gdzieś je wrzuce.



Tymczasem idę spać. Koniec na dziś :)

Pozdrawiam wiernych czytelników moich prawie codziennych wypocin.

Zdjecia: Lukang oraz
Taichung noca

środa, 11 sierpnia 2010

11.08.2010 Sun Moon Lake

Wreszcie nas wzięli na wycieczkę! :) Szkoda tylko ze akurat miało padać… No ale padało dopiero o 15 wiec nie ma co narzekać. Byliśmy nad jeziorem Sun Moon Lake, które w googlach ma pełno prześlicznych zdjęc, a mnie niestety nie udało się zrobić żadnego powalającego :( Mogę zwalić tylko na pogode – nie dość że przeważnie jest tu (na Tajwanie – a dokładnie nad centralną i północną jego częścią) niebo białe – sama nie wiem czy są tu chmury czy smog… to do tego zza tych chmur/smogu tak waliło słońce, że zdjęcia wyglądają jak prześwietlone ;/


No cóż – trudno. Nieba nie zmienię.

Byłam zaskoczona, gdyż jak na miejsce typowo turystyczne – miejsca przylegające do jeziora nie były ani ładne ani nie miały wysokich cen – ceny były wręcz porównywalne z tymi jakie są tu na nocnych marketach. Nie mniej jednak niewiele można było kupić – prócz pysznego wina ryżowego domowej (chyba) roboty, które miałam okazję spróbować i ryzowych ciasteczek które robi się z tego:


U nas w Polsce byłoby nie do pomyślenia żeby w takim na Zakopanym, czy Międzyzdrojach było tylko kilka straganów/sklepików z pamiątkami, a tu – 10 sklepików na krzyż i to jeszcze stosunkowo tanich.


Nad jezioro zawiozła nas gondola.




Więc tą samą gondolą wróciliśmy po jakimś czasie do miejsca, skąd zaczynał się „turystyczny szlak” po starych tajwańskich wioskach – coś w formie skansenu. W niektórych były przedstawienia (stąd te zdjęcia poniżej) – a w jednym miałam okazję wziąć udział, bo mnie Cathy wyciągnęła na scenę.

Potem stopniowo schodząc w dół w kierunku autobusu zaliczaliśmy kolejne punkty turystyczne.






Na samym dole było coś a’la wesołe miasteczko. 3 krauzele – 2 rollercoastery i UFO – normalnie mnie zmiażdżyły. Nie pamiętam żebym miała okazję jechać na tak odlotowej „karuzeli”. Nie mam zdjęć, ale może coś znajdę w necie to zamieszcze.



No dobra – nie znalazłam, więc zdjęc nie będzie. Zamieszcze jedno z UFO – siedziało się w karuzeli z nogami spuszczonymi w dół – UFO wjeżdżało na samą górę a potem z całym impetem spadało w dół. Rewelacja! Byłam nieco ;) zestresowana :D


W drodze powrotnej myjaliśmy pola ryżowe (zdjecia z autobusu) i słupy wysokiego napięcia na fajnych podporach :)





Po powrocie poszłam z Mio na obiad – ona z Japońcami wyczaiła jakiś bar z dobrym żarciem, więc nie powiem – ma plusa, bo ryż z krewetkami był bardzo dobry :)


Link do zdjęć: Sun Moon Lake

wtorek, 10 sierpnia 2010

Calligraphy & Feng-Chia Night Market

Umiem juz się przedstawić po chińsku, liczyć, pytać o godzinę i datę. Czuję się mądra, choć nie zawsze pamiętam jak to się mówi, ale jak zerknę na kartkę to sobie przypominam :)

Z racji odczuwalnego zmęczenia o mało co nie zasnęłam na zajęciach z kaligrafii. Jakoś mnie już takie zabawy nie kręcą. Rok temu owszem – była to dla mnie nowość i dobrze się bawiłam, ale w tym roku jakoś nie bardzo mogłam z siebie wykrzesać jakikolwiek entuzjazm.




Wiec po południu jak pojechaliśmy na drugi koniec miasta (1,5 godz) na Feng-Chia Night Market to o mało nie zasnęłam w autobusie. Potem na szczęście się rozbudziłam :)

Powłóczyliśmy się po targu i o 20:30 zaczeliśmy się zbierać do domu gdyż zaczęło błyskać i baliśmy się ze lunie.


Troche popadało co mnie skutecznie w domu przytrzymało (wieczorem), ale za to pogadałam z Japonka (współlokatorką) i odpoczęłam - wiec nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło :)

Btw - jakby ktos mi wypominal zdjecie z kielbasa to tu macie z bananem :)
Nie moje co prawda, ale przeze mnie robione!




Link do zdjec: Calligraphy & Feng-Chia Night Market

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Poniedziałek – Baojue Temple & The Happy Buddha

Po moich pierwszych przyjemnych doświadczeniach podróżowania samotnie po mieście – dziś również postanowiłam trochę się powłóczyć. Po południu mieliśmy zorganizowane zajęcia ze sztuk walki, ale mocno oszukiwałam, żeby się jak najmniej spocić… Pomimo mojego mocnego oszukiwania – spocona i lepka byłam już 10 sekund po wyjściu z budynku. Dziś było ekstremalnie gorąco.


Teraz jest druga w nocy i jest 30 stopni…


Po 16 – mając nadzieję że będzie nieco mniej prażyło (dziś pierwszy raz mieliśmy niebieskie niebo!) wybrałam się znaną mi częściowo trasą – tym razem prosto przed siebie, gdyż udało mi się wyłudzić od jednej z „tutejszych” mapkę autobusową, którą zamierzam przenieść na moją mape miasta, by móc się czuć bezpiecznie ;)

Udało mi się natrafić na kierowcę, który zagadał do mnie kulawym angielskim, i powiedział gdzie wysiąść. Na miejscu – jak już wysiadłam okazało się, że nawet mapa mi nie jest w stanie pomóc, gdyż nazwy ulic były na znakach po chińsku – gdyż wybrałam się w okolice nieco oddalone od centrum. Tak więc nie powiem – trochę byłam niepocieszona… Zaczepiłam kilka osób i okazało się że z każdą osobą mój optymistyczny nastrój pt. „zawsze jakoś się dogadam” – nieco się pogarszał. Przedmieścia, nikt mnie nie rozumie, mapkę miasta nam nie do końca dokładną, gdyż tylko większe ulice są podpisane, nazwy ulic są po chińsku… Przez chwilę próbowałam się umiejscowić na mapie, ale nie do końca byłam pewna gdzie się znajduję, a spacer po okolicy w tym skwarze był ostatnią rzeczą na jaką miałam ochotę. Tak więc ruszyłam przed siebie pytając wszystkich po kolei czy rozumieją ang. Po jakimś czasie – jak już prawie byłam u celu (miałam nosa do wybrania kierunku! :)) znalazłam pania która potwierdziła, że mam dobry azymut ;)

Zza zakrętu wyjawiła mi się buzia uśmiechniętego Buddy :) co od razu mi poprawiło humor.



Budda był ogromny – 27m wysokości. Pomnik robi wrażenie! Obok prawie przyklejonych do niego obskurnych budynków mieszkalnych znajdowała się całkiem fajna światynia.
Jej urok polegał na tym ze stara drewniana świątynia, była „opakowana” w nową – betonową – o wiele większą. Porobiłam zdjęcia i powróciłam na przystanek.



Pojechałam jeszcze do innej świątyni, ale akurat w poniedziałki jest zamknięta, więc powłóczyłam się po mieście chwilę, gdyż obiecałam Josephowi że będę na 19 bo organizowany był konkurs gry w Majong. Ale jako że nie spodziewałam się że będę 25 min czekać na autobus (nie posiadają tu czegoś takiego jak rozkład jazdy) to się trochę spóźniłam i konkurs już trwał. Joseph i Cathy postanowili mnie zabrać do restauracji gdzie ponoć miałą być już grupka z Insbrucka, więc pojechaliśmy na motorach :) To oczywiście nie jest dozwolone, ale jak widać zdarzają się wyjątki od reguły… :P

Po obiedzie (20:00) poszliśmy na KTV czyli Karaoke MTV. Podobnie jak w Korei – wynajmuje się tu osobny pokój (pomieszczenie) gdzie jest rzutnik z teledyskiem, tekstem i całym sprzętem potrzebnym do zabawy. Na początku było okropnie sztywno – tylko Tajwańczycy śpiewali, a że byli dość mocno zdziesiątkowani – bo większość była ze swoimi grupami na konkursie Majong na uczelni więc nie mogli liczyć na ich wsparcie. Ja ich wcześniej uprzedzałam, ze w nas w Europie przeważnie się śpiewa jak już się jest odpowiednio zaprawionym, ale chyba nie do końca to zrozumieli. Po kilku piwach impreza się rozkręciła – był moment ze prawie wszyscy śpiewali (było kilka mikrofonów, a było nas ok. 30 osob). Był też moment że było całkiem fajnie – bo ładnie śpiewali, ale wraz ze wzrostem ilości promili we krwi – przeradzało się to w typowe imprezowe wycie do mikrofony. Tajwańczycy aż kręcili filmiki bo nie mogli uwierzyć że można aż tak wyć! Dopiero po imprezie – jak już ostanie osoby stwierdziły że jak jeszcze dłużej zostaną to słuch stracą – przyznali mi że dopiero teraz rozumieją sens tego co im mówiłam o europejskim śpiewaniu… :)

Cathy  odwiozła mnie na skuterze do domu, więc zaoszczedziła mi trochę drogi na piechote lub ok 15zl które musialabym na takse wydac.

Dobra – to na razie tyle.

Ide spać bo jest 2:30.



Link do zdjec: Baojue Temple i KTV

Weekend w Kaohsiung

...

Link do zdjec: Weekend w Kaohsiung

niedziela, 8 sierpnia 2010

Piątek – pierogi i „mój pierwszy raz”

Ze sniadaniem mi nie poszlo – zamówiłam glutowanty ryż (po lewej) i jakieś ciasto ryżowe – w miarę znośne w porównaniu do tej ryżowej kupy.


Dzień zaczął się od nauki liczenia po chińsku. Musze przyznać że mają tu dziwne sposoby – kilka razy nam przeczytali jak się liczy po chińsku i już byli przekonani że zapamiętaliśmy :) Na szczęście nie tylko ja mam taka słabą pamięć, więc poprzez grę w karty jakoś zapamiętaliśmy jak to się liczy. O dziwo – cyfry brzmią nadzwyczaj prosto :)

W przerwie na lunch, która jest za długa (wg mnie) – bo trwa 2,5 godz wyciągnęłam Josepha do pobliskiej świątyni. Oni (tajwańczycy) nie są przystosowani do „chodzenia”. Przez to że się przemieszczają wszędzie skuterami to mają zachwiane poczucie dystansu. Spacer zajął nam 15-20 min w 1 stronę, a Joseph tak narzekał że to jest strasznie daleko i nie chciał mnie puścić samej żebym się nie zgubila :)
Świątynia Xingxiu Temple okazała się całkiem łądna – choć urok psuły otaczające ją budynki, które zupełnie do niej nie pasowały.


Po południu mieliśmy zajęcia z „chińskiej kuchni”. Jako że pierogi uważane są tu za ichniejsze danie narodowe – bardzo zdziwił ich fakt, że u nas mówi się że pierogi są polskie. Tak więc zadziwiłam ich szybkością i precyzją lepienia ;) W końcu tak często je lepię, że mogłam już dojść do perfekcji :P

Po południu wyrwałam się na pierwszą samodzielną wycieczkę po mieście :) Pojechałam autobusem z mapą w ręku wzbudzając niemałe zainteresowanie moją osobą w autobusie. W celach sprawdzenia czy poruszanie się samej po mieście jest bezpieczne – spytałam orientacyjnie kilka osob o drogę i ku mojemu zdziwieniu – okazało się że nie jest tak źle – zawsze się ktoś z w mire dobrym ang znajdzie w okolicy.

Takim oto sposobem zaliczyłam Taichung Park i porobiłam kilka fajnych zdjęć.





Wieczorem (o 20) poszliśmy na kręgle – poznałam kilku bardzo miłych Tajwańczyków, oraz przejechałam się Hondą po mieście (zaliczając jeszcze jakąś świątynie) bo udało nam się ich przekonać że damy radę się zmieścić w 7 osob :)



Jako że był piątek to trochę nam zeszło zanim znaleźliśmy jakieś miejsce gdzie moglibyśmy pograc. Tutaj kręgle są bardzo popularne i tanie wiec na prawde ciężko z wolnymi miejscami. Kręgielnia gdzie wylądowaliśmy była jedną z mniejszych – a naliczyłam 40 torow :]



Link do zdjec: Taichung Park, kregle